Śnił mi się koniec świata. Bardzo realistyczny sen...dużo szczegółów. Oczywiście teraz pamiętam ich trochę mniej...
Byłam w swojej podstawówce na sali gimnastycznej, gdy przyszła wielka fala i zaczęła wszystko zalewać. Mnie udało się uciec na dach. Po drodze z małymi przygodami, bo spotkałam chłopca z pistoletem, który strzelił jakiejś dziewczynie w głowę. Potem ktoś próbował wyciągnąć jej kulę ze skroni, bo to "proste". Ja przed tym chłopcem skryłam się w toalecie z metalowymi drzwiami (żeby kula nie przeszła).
Z dachu zabrał mnie helikopter...ale trzymałam się za nogi jakiejś dziewczynki.
Potem ogłoszono, że nadchodzi koniec świata i po powodzi przyjdą mrozy, które spowodują śmierć kolejnych osób...
I przyszły. W środku lata co prawda...ale nagle drzewa zaczęły pokrywać się szadzią i lodem.A ja znowu skryłam się w szkole. Z jakimiś obcymi ludźmi. I leżałam pod dwoma żółtymi kocami polarowymi.
Tą część zagłady mgliście pamiętam...
A potem była jeszcze plaga... na początku wielkie zielone coś przypominające kraba ze szpikulcem przyczepiło mi się w okolicy nadgarstka i wbiło w rękę. No i nadleciała reszta. Coś jakby mole z ostrymi szpikulcami przed którymi się odganiałam mniej lub bardziej skutecznie.
Było jeszcze trzęsienie ziemi.
I grałam w kosza piłeczką do tenisa.
I wokół mnie byli tylko sami obcy ludzie.
I bałam napisać się smsa do mamy z pytaniem "żyjesz?", bo bałam się że nie dostanę odpowiedzi....
Nie wiem czy uda mi się dzisiaj zrobić zdjęcie obrazujące mój wpis...
Nie chcę wiedzieć co na to Freud.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz